poniedziałek, 28 sierpnia 2017

[TOM 3] Rozdział 38 - "Nowe życie"

Standardowo jak to w wakacje wstawiam rozdział z jednodniowym opóźnieniem. Aktualnie jestem w Oslo, więc prędzej skupiam się na obowiązkach domowych i podróżowaniu niż na pisaniu, ale myślę, że w październiku ten niezorganizowany stan mi minie. 
Trochę wątków mamy. No i powoli, powoli zmierzamy do punktu kulimnacyjnego. Poprawki nie są zabójcze, bo... hej, wstawiam to opowiadanie po czwartej nad ranem, ale to nic. I niech to szlag, miałam nagrać piosenkę Mad, bo śpiewam ją sobie pod nosem od miesięcy, ale nie byłam zbyt długa sama, dlatego pewnie w przyszłości to nadrobię!
***
– Pomyśl sobie życzenie, Ana. – Amy posłała swojej córce łagodny uśmiech.
Pulchna blondyneczka ściągnęła brwi i przyłożyła blady palec do ust, zamyślając się nad tym, czego pragnęła na swoje trzecie urodziny. Calanthia, która stała obok niej, wpatrywała się jak zaczarowana w wielką, płonącą świeczkę z liczbą ukazującą ukończony wiek jej przyjaciółki. Oczekiwała na kulminacyjny moment zdmuchnięcia, zapewne wyobrażając sobie swoje własne urodziny, które miały odbyć się za kilka miesięcy. Ostatnio skrycie mi wyjawiła, że zażyczy sobie od „pana świeczki” tego, żeby jej babcia i dziadek byli żywi. Słysząc to o mało nie zemdlałam. Nie wydawało mi się, żeby to było jedyne o co mogła poprosić trzylatka na swoje urodziny. Inne dzieci marzyły w tym wieku o kucykach, tonie słodyczy i innych materialnych rzeczach, które umiliłyby im czas. Najwyraźniej zapomniałam już, że Calanthia nosi nazwisko Auvrey i tak samo jak resztę przedstawicieli tej rodziny, cechuje ją niezwykła pomysłowość. 
– Juś wiem, co chcę! – odezwała się z entuzjazmem Anastasia, spoglądając w błyszczące radością oczy swojej matki. Tak samo jak w przypadku Calanthii, spodziewałam się, że nie będzie to coś normalnego. Obydwie spędzały ze sobą zdecydowanie zbyt wiele czasu. – Cem, żeby tata był częściej w domu! – wyrzuciła radośnie Ana.
Wśród naszego zgromadzenia zaległa cisza. Większość z nas musiała się poczuć co najmniej niezręcznie. Każdy wiedział, dlaczego Sorathiel spędzał w domu tak mało czasu. Polował wraz z nami na demony. Jego praca nie polegała już głównie na zarządzaniu, grzebaniu w papierach, rekrutacji i zaopatrywaniu nas w broń. Sytuacja stała się ostatnio na tyle napięta, że sam musiał zacząć nam pomagać w wojowaniu.
Zdawało się, że demony w ciągu ostatnich miesięcy oszalały. Gazety trąbiły o coraz częstszych napaściach i zadziwiającej, niezidentyfikowanej chorobie, która pozbawiała ludzi sił. Miejskie szpitale pękały w szwach, próbując przyjąć w swoje progi nowych pacjentów. Wielu z poszkodowanych umierało, zanim udało im się chociażby pomyśleć o leczeniu. Ci, którzy przeżyli szerzyli historie o bestii mieszkającej w ich cieniu. Może jedna taka relacja z ust człowieka byłaby dziwna, ale co, kiedy wszyscy mówili o tych tajemniczych istotach, które wysysały energię? Media zaczęły wierzyć w istnienie demonów i zapowiadały powrót do apokalipsy miasta sprzed ponad dwunastu lat.
Nie nadążaliśmy z łapaniem cienistych pokrak, było nas zdecydowanie za mało, a nasze szeregi od jakiegoś czasu nie wzrastały w nowych członków – wręcz przeciwnie, przerażeni ludzie zaczęli pod presją uciekać z Nox. Bałam się, że znów zostaniemy sami. Nie, to nie tylko i wyłącznie moja obawa, wszyscy się baliśmy. W momencie, kiedy Anastasia powiedziała o swoim życzeniu poczuliśmy smutek.
– Twój tata dużo pracuje, tak jak mój – ciszę przerwała błyskotliwa Calanthia.
– To ja chcę, żeby pracował mniej! – Ana założyła ręce na piersi i zmarszczyła czoło z niezadowoleniem. Sorathiel stał naprzeciw niej, nie wiedząc co odpowiedzieć. Miałam wrażenie, że rodzicielstwo czasem go przerastało. Może jego córka uważała go za swoją największą miłość życia, ale to nie zmieniało faktu, że wciąż słabo radził sobie z dziećmi. Dobrze, że jego żoną była Amy – idealna matka i gospodyni domowa.
– Twoje marzenie na pewno się spełni, Ana, dlatego musisz teraz zdmuchnąć świeczkę – odpowiedziała tak łagodnie, jak tylko potrafiła, chociaż jej mina zdradzała niepokój z powodu zaistniałej sytuacji. Uważnie się nam przyglądała, wyczuwając w powietrzu ciężką atmosferę wywołaną tym jednym, zwyczajnym, dziecięcym pytaniem.
Anastasia westchnęła ciężko, wzruszyła ramionami i zgodnie z nakazem matki zdmuchnęła świeczkę. Jako pierwsze brawa zaczęły bić jej dzieciaki. Z czasem do ich głośnych wiwatów dołączyły również i nasze. W końcu mogliśmy pozwolić sobie choć na chwilę niewymuszonej radości. Wciąż żyliśmy, mieliśmy rodziny, przyjaciół i byliśmy razem. Czy kiedykolwiek nie poradziliśmy sobie z przeciwnościami losów? Nieważne co Vail i jego demoniczna spółka knuli, poradzimy sobie z  nimi.
Kiedy Amy zaczęła kroić tort, a reszta śpiewała donośne „sto lat”, atmosfera lekkości powróciła. Niepokoje ukryliśmy głęboko w swoim wnętrzu, złe myśli i zmartwienia zostawiliśmy na nocne rozważania. Wstąpiła w nas radość, przynajmniej na tę krótką chwilę.
Usiadłam gdzieś w kącie z uśmiechem przyglądając się dzieciom, które pomagały rozpakowywać prezenty małej Anie – zadziwiająca większość z nich przedstawiała dziecięce książeczki dla malców ciekawych świata. Calanthia wraz ze swoją przyjaciółką zachwycały się obrazkami zwierzątek, a Nate stał za nimi i wskazując palcem na poszczególne ilustracje tłumaczył im coś zawzięcie. Tylko Aura stała gdzieś z boku oglądając naukowe książeczki z wyuczoną pogardą. Była jedynym moim dzieckiem, którego nie ciekawił świat pokazany na obrazkach. Literki bardzo ją męczyły, podobnie jak nauka czytania. W przeciwieństwie do niej Nate czytał już niemalże płynnie i pochłaniał książki w ilościach przerażających nawet mnie. Aurze nie podobało się, że jej brat bliźniak chwilami nie chce się z nią bawić, bo czyta. Pewnego dnia zirytowała się tak bardzo, że wrzuciła całą jego kolekcję do zlewu i podpaliła. Nigdy nie zapomnę jej diabelskiego uśmieszku na twarzy, kiedy spoglądała w liżące papier płomienie, ani przejmującego płaczu Nate’a, kiedy przybiegł do nas do pokoju i oznajmił, że jego siostra spaliła mu wszystkie książki. Po całej akcji Aura dostała mocną reprymendę na temat tego, że po pierwsze nie można bawić się ogniem, a po drugie niszczyć czyichś rzeczy. Obrażona zamknęła się w pokoju na cały dzień. Jej zachowanie bardzo mnie niepokoiło. Jeszcze nie była nastolatką, a już zachowywała się jakby przechodziła okres buntu. Skoro teraz sprawiała nam problemy, to co będzie, gdy stanie się już świadomą swojej wartości kobietą? Staraliśmy się ją wychować najlepiej, jak potrafiliśmy, ale jej klątwa w żaden sposób nam nie pomagała.
– Czemu masz minę jakbyś właśnie zdeptała małego kotka? – usłyszałam tuż nad uchem.
Spojrzałam w górę ze zmarszczonym czołem.
– Naprawdę wyglądam aż tak źle? – spytałam.
Nathiel przeskoczył przez oparcie sofy i wylądował obok mnie. Rękę oparł o wezgłowie i przybliżył się do mnie na taką odległość, że ledwo starczało mi powietrza niezbędnego do oddychania. Jego twarz zdobił uwodzicielski uśmieszek, który unosił się prawym kącikiem ust w górę. O dziwo nie czułam od niego alkoholu. Może w końcu zmądrzał, bo wiedział, że po pijaku trudno jest walczyć z demonami? 
– Zawsze wyglądasz dobrze, nawet jeśli wciąż jesteś blada jak niedźwiedź polarny tonący w arktycznym śniegu – powiedział zniżonym tonem głosu, który wręcz ociekał namiętnością.
– Używasz coraz lepszych metafor, brawo – podsumowałam z wredną miną. – Niedługo twoja kwiecista mowa przewyższy poziom naszego syna.
Auvrey zmarszczył czoło i odsunął się ode mnie na bezpieczną odległość. Najwyraźniej musiał przetrawić w mózgu informacje, które mu podałam. Zaraz, chwila. W jakim mózgu?
– Sugerujesz, że Nate, który ma prawie sześć lat jest mądrzejszy niż ja? – spytał z oburzeniem.
– Ja? – udałam zdziwienie, przykładając ostentacyjnie dłoń do klatki piersiowej. – Skąd!
Nathiel zmrużył groźnie oczy przyglądając mi się w taki sposób, jakby próbował doszukać się w mojej mimice twarzy jakiegoś zdradliwego drgnięcia czy ironicznego uśmieszku. Na szczęście kiedy chciałam, potrafiłam grać całkiem niewinną. Oczywiście nie byłam tak świetną aktorką jak Auvrey, ale to nic, bo zostałam obdarzona innymi wartościowymi cechami.
Mój mąż wzruszył obojętnie ramionami i rzucił się plecami na oparcie sofy, mało nie zjeżdżając po nim na podłogę. Zaczął wpatrywać się w zaciekawione książkami dzieci, podobnie jak ja. Chyba wciąż nie mógł uwierzyć w to, że dwoje z jego własnych pociech tak uparcie podąża za wiedzą.
Aura, która dostrzegła nasze spojrzenia, rzuciła książką do Nate’a, który złapał ją w ostatniej chwili, zanim wylądowała na podłodze. Znalazła się obok nas w ciągu kilku sekund. Oczywiście zwyczajowo wdrapała się na kolana swojego najukochańszego pod słońcem ojca.
– Nate i Calanthia są gupi – skomentowała, uwieszając się mu na szyi. Patrzyła w jego szmaragdowe oczy tak, jakby oczekiwała, że to potwierdzi. – Jak można cytać?
– Czytać – poprawiłam ją. Nasza córka wciąż miała problem z wymawianiem niektórych słów. Chodzenie do logopedy nijak pomagało. Nie dość, że rozrabiała to jeszcze nie chciała niczego zmieniać. Miałam nadzieję, że seplenienie zostanie wyplenione poprzez proces dorastania. 
Aura przewróciła oczami jak wprawiona w czynie nastolatka i znów zwróciła się ku swojemu tacie.
– Nie można tak mówić – skomentował Nathiel marszcząc czoło. Może nasza najstarsza córka była jego oczkiem w głowie, ale nigdy nie dał odczuć reszcie dzieci, że są niekochane. Poświęcał każdemu z nich taką samą ilość czasu. – To twoje rodzeństwo, Aura.
Pięciolatka zmarszczyła czoło. Oderwała swoje rączki od ojcowskiej szyi i założyła je na piersi.
– Przecież ty tes tak mówisz o swoim blacie! – oburzyła się. – Skoro ty tak możesz, to ja tes!
Auvrey wykrzywił usta w grymasie.
– Ale ja tak mogę mówić, bo jestem dorosły – prychnął, tak samo jak ona zakładając ręce na piersi.
– Mama mówi, ze jesteś dziecko! – wykrzyknęła Aura.
Nathiel przyłożył dłonie do policzków i rozdziawił usta, udając zaskoczenie.
– Serio tak mówisz?! – spytał, spoglądając na mnie z miną zbitego psa. Zupełnie jakby tego nie wiedział.
Przewróciłam oczami i westchnęłam ciężko. Postanowiłam, że zignoruje pytanie, które miało oczywistą odpowiedź.
– Aura, nie możesz za każdym razem, kiedy twoje rodzeństwo robi coś innego niż ty, nazywać ich głupimi. To bardzo niegrzeczne, wiesz? – spytałam, unosząc brew do góry.
– Mama ma racje. – Nathiel skinął znacząco głową. Ojcowską dłonią poprawił wygnieciony kołnierzyk zielonej sukienki, którą nosiła jego córka. Prawie byłam z niego dumna. Czasami naprawdę zachowywał się jak ojciec, a nie jak pierwszy lepszy demon z rynsztoku. – To tak, jakbym ja miał zacząć mówić do ciebie menda.
Aura spojrzała na niego podejrzliwie.
– Aje nie będziesz mówił? – spytała.
– Jak ty nie będziesz mówić tak do swojego rodzeństwa – mówiąc to, szturchnął ją palcem w pierś.
Po chwili zastanowienia czarnowłosa istotka rzuciła krótkie słowo na potwierdzenie, które brzmiało jednak jak mus.
– No, dobla. – Po przepełnionej niezadowoleniem zgodzie oparła się o pierś ojca i westchnęła ciężko jak niejedna zmęczona życiem dorosła osoba. Auvrey pogłaskał ją po czarnych, skręconych od wilgoci włoskach i uśmiechnął się z dumą, jaką rzadko się u niego spotykało. Wyraz jego twarzy mówił: oto moja córka, sam ją zrobiłem, klękajcie narody.
– Hej – usłyszałam niepewny głos obok siebie. Spojrzałam na zaniepokojoną i bladą Patricię, która bawiła się dłońmi, jakby czuła się zestresowana. – Nie widzieliście przypadkiem Mad?
Potrząsnęłam głową zastanawiając się, gdzie znowu podziała się Madlene. Ostatnimi czasy Aren chodził rozkojarzony właśnie z powodu jej coraz dziwniejszych wybryków. La bonne fee zgodnie uznały, że ciąża sprawiła, iż oszalała. Potrafiła wstać o szóstej rano i robić pajacyki przed domem albo myć okna na drabinie po drugiej w nocy. Była zdecydowanie zbyt pobudzona, choć twierdziła, że wszystko z nią w porządku.
– Nie widziałam jej, przykro mi.
– Z tym wielkim brzuchalem na pewno nie uciekła za daleko – prychnął Nathiel.
– Ciocia czalodziejka połknęła dziecko, prawda? – spytała z pełną powagą Aura. Nie spojrzała ani na mnie, ani na swojego ojca. Skierowała spojrzenie na zdezorientowaną Patricię, która nie wiedziała jak może odpowiedzieć na to pytanie.
– Cóż – zaczęła powoli. – Można tak powiedzieć. – Na zakończenie swojej wypowiedzi uśmiechnęła się krzywo. Aurę ta odpowiedź nie usatysfakcjonowała, już otwierała buzię, żeby zadać kolejne pytanie, ale Auvrey przyłożył jej do ust dłoń. Pięciolatka spojrzała na niego ze zgrozą w oczach i spróbowała się wyrwać, na szczęście ojcowski uścisk był silniejszy.
Nathiel uśmiechnął się uroczo w stronę córki, ale niczego nie powiedział.
– Och – usłyszeliśmy. Spojrzałam z uniesioną brwią na Patricię, która wciąż stała obok nas. Spoglądała z niedowierzaniem w okno. Nie pytałam jej o co chodzi, sama tam spojrzałam.
– Zguba odnaleziona – zachichotał Nathiel.
Nie mogłam uwierzyć w to, co widziałam. Teraz wierzyłam la bonne fee, które twierdziły, że ich przyjaciółka zdziwaczała jeszcze bardziej niż wcześniej.
Patricia jęknęła.
– Co ona wyprawia? – spytała załamana.
– Świruje – odpowiedział roześmiany Nathiel.
– Nie wierzę w to. – Lodowa czarodziejka skierowała się w stronę drzwi wyjściowych. 
Chwilę później byliśmy świadkami dziwnego, niemego wydarzenia. Pod wysokim drzewem nieokreślonego bliżej gatunku stał Aren oraz Patricia. Wpatrywali się w górę, przemawiając do korony drzewa. Jedyne, co niestety widzieliśmy to zwisające z gałęzi nogi.
– Czy ona wlazła na drzewo z tym swoim wielkim brzuchem? – Nathiel nie mógł już wyrobić ze śmiechu. Jego humor udzielił się również Aurze, która zaczęła się śmiać jak mały diabeł, podejrzewałam, że w rzeczywistości nie wiedziała, dlaczego jej tata się chichrał, po prostu lubiła go naśladować.
Aren wyciągnął ręce w stronę gałęzi. Madlene zaczęła niezgrabnie się z niej zsuwać. Dotarła jednak zaledwie do połowy drogi, gdy chwyciła się za brzuch i wyraźnie skrzywiła. Patricia i Aren zamarli, podobnie jak ja. Może i była w ósmym miesiącu ciąży, ale to nie znaczyło, że nie mogła zaszkodzić dziecku. Wręcz przeciwnie. Co nią kierowało, kiedy wdrapała się na to drzewo? Nie byłam w stanie jej zrozumieć.
Usta śpiewającej la bonne fee poruszyły się drżąco. Reakcją na to co powiedziała było złapanie się za głowę Arena i oniemiała mina Patricii. Widocznie musiała wyznać im coś zaskakującego.
– Złaź stąd! – Głos naszego demonicznego towarzysza z Nox był tak głośny, że usłyszeliśmy go nawet w mieszkaniu. To sprawiło, że wszyscy goście zaczęli wyglądać zza okno i przyglądać się nietypowej sytuacji. W domu zaległa cisza.
Madlene mimo strachu została jakoś ściągnięta z drzewa. W międzyczasie, kiedy Aren chwytał ją w swoje chude ramiona, Patricia rozmawiała z kimś przez telefon, obgryzając z nerwów paznokcie. Nie trzeba było być detektywem, aby zorientować się, co miało właśnie miejsce. Jedna z czarodziejek zaczęła rodzić i to miesiąc wcześniej iż powinna.
Następne minuty upłynęły w chaosie. Śpiewająca czarodziejka została odprowadzona do domu, gdzie przysiadła na krańcu sofy i wpatrywała się we wszystkie wspierające ją osoby z przerażeniem w oczach. Madlene była znana jako panikara. Zapowietrzała się za każdym razem, kiedy ktoś przypominał jej o tym, że rodzi. Amy, która stanowiła najgłośniejszą w tym zgromadzeniu uczestniczkę. Mimo wielkich chęci robiła więcej zamieszania niż powinna. Latała w tą i z powrotem, panikowała chwilami bardziej niż przyszła, młoda matka, gotowa była nawet przyjąć w pewnym momencie poród, od czego odwołał ją spokojny jak zawsze Sorathiel, chwytając ją za ramiona i odprowadzając do innego pokoju. Może karetka miała spore opóźnienie, ale to niczego nie zmieniło, ponieważ cały proces rodzenia następował powoli, jak u większości kobiet. Blada Madlene przed wyjściem z domu przeprosiła nas za to niefortunne zdarzenie i kazała pozdrowić Anastasię, która siedziała naburmuszona w kącie ze swoją książką, niezadowolona z tego powodu, że wszyscy nagle stracili zainteresowanie jej urodzinami.
Po wyjściu śpiewającej czarodziejki oraz Arena zrobiło się dziwnie cicho i spokojnie. Zgodnie uznaliśmy, że to najwyraźniej koniec imprezy. Wspólnie z Amy i la bonne fee, które zostały z nami do samego końca, zaczęłyśmy sprzątać. Nathiel i Sorathiel w tym czasie poszli uśpić dzieciaki, a Andi i Alec zwyczajowo zaszyli się na piętrze w niewiadomym dla nikogo celu.
Tym razem to ja pełniłam rolę naczelnego zmywacza naczyń, dlatego jako jedyna osoba nie ruszałam się z kuchni i cały czas stałam w tym samym miejscu. Co jakiś czas moje sprzątacze sojusznice znosiły nowe brudy, a ja z braku zajęcia i ciekawości przyglądałam się każdej z nich. 
Alex miała kamienną twarz, ale dziwnie marszczyła brwi, jakby o czymś myślała, z uporem maniaka wpatrywała się w podłogę; Martha zaciskała usta i wędrowała wzrokiem po całej kuchni, jakby nie mogła się na niczym skupić, a Patricia wyglądała na smutną i zaniepokojoną – to na nią zwróciłam uwagę, kiedy stanęła pod oknem i zapatrzyła się w nie z cichym, udręczonym westchnięciem.
– Wszystko w porządku? – spytałam podejrzliwie, kładąc ostatni czysty talerz na suszarkę. W drodze do okna chwyciłam za ścierkę. To mi przypomniało o tym, że gdy byłam młodsza nie zamierzałam zostawać gospodynią domową. Kto by pomyślał, że moje życie właśnie tak się potoczy? Mąż, dzieci, Nox, przyjaciele. To wciąż czysta abstrakcja.
Patricia spojrzał na mnie kątem oka.
– Ja… – zaczęła niepewnie – wiesz Laura, wydawało mi się, że wszystko zaczyna się układać. Soriel stara się być przykładnym demonem – na wspomnienie jednego z braci Auvrey uśmiechnęła się ciepło – klątwa odeszła, wszyscy dobrze się mają, ale… ten nagły napływ demonów i przede wszystkim… Mad. Mad jest ostatnio bardzo… dziwna. – Zwróciła się ku mnie ze zmartwioną miną. – To znaczy wiesz, na ogół jest dziwna, ale teraz to aż przesadza. Wiesz po co weszła na to drzewo? Bo chciała uratować kota. Tyle, że żadnego tam nie było. Tłumaczyła się, że uciekł, ale… czy kot uciekłby przed nią na ziemię? Raczej wycofałby się w koronę drzewa. Ja sądzę… myślę, że ona to celowo zrobiła.
Założyłam ręce na piersi i spojrzałam w okno.
– Sugerujesz, że sama wywołała przedwcześnie swój poród?
– Tak. Znaczy… nie chcę jej o to obwiniać, ale ostatnio była zdecydowanie zbyt… ruchliwa. To do niej niepodobne. Bo widzisz, Laura, Mad nie robi niczego bez powodu. Czasem tylko udaje roztrzepaną – zaśmiała się niemrawo. – W rzeczywistości jest dobrą aktorką.
– A więc twierdzisz, że miała jakiś cel w tym, aby wcześniej urodzić córkę? – Mnie również zaczęło to niepokoić.
– Nie chcę, żeby tak było, ale… tak, tak sądzę. Na dodatek przestała przy nas rozkładać karty. Odnoszę dziwne wrażenie, że ona po prostu… po prostu wywróżyła coś złego i nie  chce nam o tym powiedzieć. – Patricia oparła dłonie o parapet i westchnęła ciężko. – Boję się, że znowu może zrobić coś głupiego. Kiedy przypomina mi się jej zaklęcie ochronne, które zastosowała przeciwko klątwie i to jak musiałyśmy ją potem ratować przed śmiercią... – Na samą myśl o tym przeszyły ją dreszcze. Nawet nie dokończyła swojej myśli, aby nie powracać do niechcianych wspomnień. Zmieniła temat. – Wiesz, kiedy chodziłyśmy jeszcze do szkoły dla la bonne fee, na jednym z testów Mad osiągnęła maksymalną ilość punktów. To był taki doroczny test, w którym uczestniczyła cała szkoła. – Znów zapatrzyła się w okno, jakby chciała powrócić myślami do tamtych dni. – Widzisz, chodzi o to, że Mad kiedyś nie radziła sobie z magią. Może dobrze uczyła się w szkole dla ludzi, ale w szkole dla la bonne fee radziła sobie z ogromnym trudem. Zawsze wyglądała na niepewną, zestresowaną i… Boże, tamtego dnia była z siebie taka dumna. – Zaśmiała się słabo. – Na teście z predyspozycji uzyskała sto procent przy „poświęceniu się dla dobra ludzkości”. Rzadko kto osiągał takie wyniki. Dlatego mnie to… niepokoi.
– Myślisz, że znowu coś ukrywa, żeby nas przed czymś obronić? – spytałam spokojnie.
– Tak, właśnie tego się boję – jęknęła i uderzyła czołem w szybę. – Mad to właśnie taki typ heroicznej bohaterki. 
– Teraz zostanie matką. – Uśmiechnęłam się do niej delikatnie i pokrzepiająco. – Myślisz, że zostawiłaby swoje dziecko? Nie wiem jak bardzo sytuacja musiałaby być poważna, żeby opuściła córkę. Mad bardzo lubi dzieci, w swoim zakocha się od razu, kiedy na nie spojrzy. – Poklepałam Patricię po plecach. Czułam jednak, że pomimo delikatnego uśmiechu czarodziejka nie czuła się przekonana. – Wiesz, po prostu powinnaś z nią porozmawiać. – To jedyne co mogłam jej doradzić w tej sytuacji, choć nie sądziłam, że ten dialog w jakiś sposób jej pomoże. Jeżeli Madlene chciała coś koniecznie ukryć, to po prostu to zrobi.
– Masz rację. – Patricia oderwała się od szyby. – Jutro z nią porozmawiam. O ile będzie wypoczęta.
– Cóż, poród to rzeczywiście ciężka przeprawa. – Skrzywiłam się ukradkiem, przypominając sobie moment, kiedy rodziłam bliźniaki. Nie sądziłam, że kolejny rok będę księżniczką na ziarnku grochu, a gdy się obudzę ujrzę tylko jedno ze swoich dzieci. Na szczęście to tylko wspomnienie i nie muszę już do tego wracać. Aura i Nate byli przy mnie.
– Pójdę już. – Patricia spojrzała na mnie z miłym uśmiechem. – Dziękuję, że ze mną porozmawiałaś. – Nie spodziewałam się, że moje podziękowania będą zakończone potężnym uściskiem. Trochę mnie to zdezorientowało, ale ostatecznie poklepałam lodową czarodziejkę po plecach.
Cóż, najwyraźniej niektórzy nie mieli problemu z wyrażaniem własnych uczuć. Dla równowagi z takimi osobami istniały na szczęście dobrze zmrożone kostki lodu. Takie jak ja. 
***
Madelyn. To imię powtarzała na różne sposoby. Głośno, szeptem, z radością, z tęsknotą, w głowie i na głos. Za każdym kolejnym razem brzmiało coraz bardziej wiarygodnie i prawdziwie. Ze wzruszeniem obserwowała jak to, co było do tej pory obce, teraz stało się namacalne.
Jej córka przyszła na świat dziesiątego września o drugiej w nocy. Na głowie miała puszek uwity z brązowych włosów, a oczka zdobił kolor czystego, jasnego nieba z pochmurną obwódką. Płakała głośno i przejmująco, jakby przeżywała złość z tego powodu, że musiała wyjść ze swojego cieplutkiego schronienia. Była wcześniakiem, ale w skali Apgara została nagrodzona dziesięcioma pełnymi punktami. Nie musiała przebywać w inkubatorze i nie groziło jej żadne niebezpieczeństwo. Była zdrowa jak ryba, mimo tego, że narodziła się miesiąc wcześniej.
Madelyn była łudząco podobna do swojej matki. Już teraz wykazywała się silną aurą, którą wraz z narodzinami nabywały la bonne fee. Madlene nie miała wątpliwości co do tego, że odziedziczy po niej moc. Czuła to całym sercem i duszą. Może nie miała w sobie niczego, co byłoby charakterystyczne dla Arena, ale doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nie wszystkie cechy niemowlaków były od razu widzialne. To życie zweryfikuje tę maleńką istotkę.
Śpiewająca czarodziejka zakołysała swoim dzieckiem. Trzymała je w ramionach i mocno tuliła do piersi. Nieprzerwanie patrzyła w jej śpiącą, bladą twarzyczkę. Czuła się, jakby  miała na rękach samą siebie. To ją odrobinę niepokoiło. Czarodziejki miały wyczulone zmysły, potrafiły spoglądać w czyjąś duszę bez używania czarów. Dzięki temu mogły odpowiedzieć na pytanie, jakim ktoś był człowiekiem lub jaka czekała go przyszłość. Nieraz dotykały je również uczucia, których nie potrafiły nazwać ani określić. Przy Madelyn właśnie tak się czuła. Nie wiedziała czy to wina rzeczywistego podobieństwa między nimi, czy może ta mała istotka była… jej reinkarnacją.
Madlene oszukała przeznaczenie. Losem jej córki miało być narodzenie się w dziewiątym miesiącu ciąży. Wywołała ją tu wcześniej nie tylko siłami naturalnymi, ale również z pomocą magii. Gdyby dłużej czekała, mogłaby się nie narodzić, a wtedy jako jej przypuszczalna reinkarnacja, nie ujrzałaby nawet odrobiny światła dziennego. W końcu nie znała dnia i godziny nieuchronnej katastrofy. Przeczuwała tylko, że to już niedługo.
Czarodziejka zacisnęła usta i wzięła krótki, świszczący wdech.
Nie mogła o tym na razie myśleć. Powinna cieszyć się chwilą. W końcu po wielu godzinach trudu pomogła przyjść na świat małej istotce, która była nosicielką jej własnych genów.
Madelyn drgnęła przez sen, jęcząc po dziecięcemu, jakby lada moment miała się rozpłakać. Śpiewająca czarodziejka napięła mięśnie. Nie była jeszcze przyzwyczajona do gromiącego, dziecięcego płaczu. Uznała więc, że nie ma co dłużej czekać.
W jej rodzinie od lat panował zwyczaj nakładania zaklęcia ochronnego na nowonarodzone dziecko. Dzięki niemu noworodek zyskiwał aurę broniącą go od złych mocy. Madlene już dawno ułożyła piosenkę na tę okazję. Pojawiła się w jej głowie już wtedy, gdy uznała, że będzie zmuszona przedwcześnie wymusić poród.
– Spokojnie – szepnęła do swojej córki, głaszcząc ją po mięciutkich włoskach. Madelyn wciąż jednak niespokojnie się wierciła. W pewnym momencie zaczęła cichutko kwilić.
Madlene westchnęła ciężko. To głupie, ale stresowała się tym występem. I pomyśleć, że miała przed sobą tylko i wyłącznie niemowlaka. Coś mogło pójść nie tak? Wydawało jej się, że przez lata nabyła pewności siebie i nie miała już problemu ze śpiewem.
– Cichutko, proszę cię – szepnęła, co jednak niewiele pomogło. Wsłuchując się w ciche pochlipywanie, wzięła głęboki oddech i zaczęła śpiewać krótką kołysankę, którą ułożyła specjalnie na ten dzień.

Zaufaj światłu dnia, niech mrok cię ominie,
Wiedz, że moje serce wciąż przy tobie bije,
Zaufaj kiedy noc odchodzi w światło dnia,
Każdy podmuch wiatru to będę przecież ja.
Zaufaj...

Już miała zacząć drugą zwrotkę, kiedy zorientowała się, że w drzwiach stoi nieplanowany gość. Zmieszała się.
– Szybko wróciłeś – szepnęła, próbując nie zbudzić na nowo uśpionej córki. Na jej policzkach widniały teraz różowe plamy zawstydzenia. Może i żyła z Arenem już kilka lat, ale to nie znaczyło, że w niektórych sytuacjach nie czuła nieśmiałości. Od zawsze nie lubiła, kiedy ktoś przysłuchiwał się jej śpiewowi.
– Zrobiłem już zakupy – odpowiedział z uśmiechem blondyn, wznosząc do góry reklamówkę. Wyglądał na zmęczonego, ponieważ poprzedniej nocy nie spał, ale był tak szczęśliwy, że jej serce kruszyło się ze wzruszenia. Aren będzie wspaniałym ojcem, tego była pewna.
Madlene poklepała miejsce obok siebie i posłała mu niewinny uśmiech. Ze względu na to, że poczęła wcześniaka, musiała pobyć w szpitalu jeszcze kilka dni, aby upewnić się, że wszystko będzie z nim w porządku.
Świeżo upieczony ojciec przysiadł na rogu łóżka i spojrzał z szerokim uśmiechem na swoją słodko śpiącą córeczkę. Mad nigdy nie widziała go takim szczęśliwym. Nigdy, prze nigdy nie chciałaby złamać serca osobie, która była taka radosna. Osobie, którą przecież kochała.
Wzięła cichutki wdech i znowu zacisnęła usta. Nie mogła się tu teraz popłakać. Przecież była tak samo szczęśliwa jak Aren, prawda?
– Co jej śpiewałaś?
Madlene zesztywniała.
– Kołysankę. Sama ją wymyśliłam – szepnęła.
– A mi ją zaśpiewasz?
– N-nie. Znaczy… wiesz, to taka specjalna piosenka dla dzieci, które rodzą się w mojej rodzinie – opowiadała zestresowana. – Każda matka obdarzona taką mocą jak ja wymyśla specjalną kołysankę dla dziecka i…
– Spokojnie, nie musisz się tłumaczyć, Mad. – Aren westchnął ciężko. Był przyzwyczajony do tego, że jego przyszła żona nie chciała dla nikogo śpiewać, jeżeli akurat nie było takiej potrzeby. Może kochała to robić, ale tylko wtedy kiedy sądziła, że nikt jej nie słucha. Bądź wtedy, kiedy za dużo wypiła.
– Jesteś zły? – spytała niepewnie.
– Ja? – Półdemon zaśmiał się cicho. – Od dwóch dni jestem najszczęśliwszym na świecie człowiekiem. Teraz mam o jedną osobę więcej do kochania. – Uśmiechnął się szeroko, a Mad odwzajemniła jego radość.
– Chyba powinnam być zazdrosna – zaśmiała się. – Albo jakimś cudem pomnożysz swoją miłość razy dwa, albo będziesz musiał ją podzielić na pół.
– Widzę, że podszkoliłaś się w matematyce.
Madlene zmrużyła groźnie oczy. Czyżby wspominał o tym, że pomagał jej przed egzaminem końcowym z przedmiotu, którego nienawidziła z całego serca? Wtedy większość angielskiego spędzali na nauce skomplikowanych obliczeń matematycznych, których Aren był mistrzem. Mad uchodziła raczej za speca w dziedzinie języków, co nie było niczym dziwnym, kiedy miało się moc starożytnego śpiewu.
– Jesteś czasem okrutny – mówiąc to, szturchnęła go pięścią w ramię. Uśmiech jednak wciąż nie schodził jej z twarzy. Chociaż przez jedną chwilę mogła być naprawdę szczęśliwa. Ze swoją maleńką rodziną, którą będzie już na zawsze nosiła w sercu.
Aren posłał jej czuły uśmiech i ucałował ją w policzek. Właśnie tyle wystarczyło jej do pełni szczęścia, a mogła cieszyć się nim jeszcze przez kilka kolejnych dni, dopóki nie stanie się coś, czego nikt nie był w stanie przewidzieć. Nikt z wyjątkiem niej samej. 
***
Ostry zapach bulgoczącej esencji roznosił się po całym pomieszczeniu, dostając się do wnętrza płuc czterech kobiet zgromadzonych wokół kotła. Prawie wszystkie naraz zaczęły kaszleć. Wesoły nastrój jednak ich nie opuszczał. Chichrały się złowieszczo i na przemian kasłały.
– Widzicie to? – spytała płomiennowłosa Celestine. – Nie dowierzam! No, po prostu nie dowierzam!
– O, któż to zniżył się do poziomu starych wiedźm? – zapytała kpiąco Isabelle, zakładając ręce na piersi.
– Sama jesteś stara, głupia wiedźmo! – Celestine zakaszlała i jeszcze raz zachichotała. Wszystkie zachowywały się w tym momencie, jakby nawdychały się jakichś podejrzanych ziół.
– Dajcie spokój – westchnęła Adelais, machając dłonią, aby odgonić od siebie chmury dymu.
– Wejście demona za trzy, dwa, jeden – odliczała spokojnie Cecile.
Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypnięciem. Trujący gaz zaczął uciekać przez drzwi na powietrze, jakby chciał się uwolnić od czterech wiedźm. Nowy przybysz odczekał aż pomieszczenie się oczyści, poczym wszedł do środka ciężkim i władczym krokiem. Jego peleryna powiewała na porywistym wietrze dodając mu monumentalności. Nawet wiedźmy, które początkowo chichrały się z powodu zmierzającego do nich obywatela Reverentii, zamilkły i zaczęły wpatrywać się z podziwem w nowoprzybyłą osobistość.
– No, no – zaczęła Isabelle, która jako pierwsza odzyskała język w gębie. Wyprostowała się dumnie, wypinając piersi do przodu i wsparła się dłonią o biodro. Chciała pokazać, że jest pewna siebie. – Proszę bardzo, sam wielki Vail Auvrey zjawił się w naszych skromnych progach.
Reszta wiedźm powróciła do zwyczajowych dla siebie zajęć. Raz po raz dosypywały tajemnicze składniki do wspólnie warzonego wywaru.
Szef departamentu zszedł z gracją po kamiennych schodkach i posłał swoim sojuszniczkom krzywy, niechętny uśmiech. Dla podkreślenia efektu swojej wielkości machnął peleryną w tył.
– Pozbądźcie się la bonne fee – powiedział, zwyczajowo ignorując wypowiedzi innych osobistości. Nigdy nie słuchał się tych, którzy mieli mu coś do powiedzenia. Liczyło się tylko i wyłącznie jego własne zdanie, którego nikt nie mógł podważyć. Ot, cały Vail Auvrey – pomyślała zgryźliwie Isabelle.
– Teraz? – spytała zdziwiona Celestine, mieszając miksturę. Spoglądała na demona z niemałym zdziwieniem.
– Nie obchodzi mnie kiedy. Wystarczająco dużo namieszały, aby je ukarać. Poza tym to osłabi szeregi Nox, ponieważ nie będą mieli po swojej strony osób, które używają zaawansowanej magii. Chyba jesteście na to gotowe, co? – prychnął Vail. – Niedługo nadejdzie w Reverentii pełnia. Do tego czasu mają już nie żyć.  
– Na zniszczenie la bonne fee zawsze jesteśmy gotowe – odpowiedziała Adelais, przybierając okrutny uśmiech. Jej szare oczy błysnęły złowieszczo w ciemnościach. Wyglądała teraz jak wygłodniały wilk, nie jak człowiek.
– Może nam to jednak zająć trochę czasu – odezwała się znudzona Isabelle. Wciąż odgrywała swoją rolę. – La bonne fee zawarły sojusz z naczelną wiedźmą. Musimy się upewnić, że w odpowiedniej chwili nie wtrąci się w naszą walkę. Nie wiemy jeszcze na czym polega ich współpraca, ale jeżeli jest po ich stronie…
– Powiedziałem już, że mnie to nie obchodzi, macie je zniszczyć – powiedział groźnie Vail Auvrey. Najwyraźniej był dzisiaj bardzo nie w sosie. – Są filarami podtrzymującymi Nox. Chcę, żeby te filary pękły.
– A więc pękną – odpowiedziała Isabelle z prychnięciem wyrażającym niezadowolenie. Czasem irytowało ją to, że Vail Auvrey traktował je z pogardą. Zachowywał się jak pan świata, jak wielki przywódca, a przecież jeśliby chciały, mogłyby go zniszczyć jednym prostym zaklęciem.
– Wspaniale. – Dopiero teraz szef departamentu wyprostował dumnie swoje plecy i posłał czterem wiedźmom tak zgodny z nimi uśmiech. – Czekam na efekty waszego rozboju. Spotkamy się już wkrótce, żeby omówić szczegóły krwawego wzejścia księżyca. – Vail ostatni raz obdarował swoim chłodnym spojrzeniem cennych sojuszników, a potem bez słowa pożegnania machnął peleryną i skierował się w stronę wyjścia. Po głośnym trzasku zamykanych drzwi nastąpiła długa cisza. Kiedy cztery głowy pochyliły się w skupieniu na kotłem, przerwała ją dopiero salwa złowieszczych śmiechów.
– Widzicie, z góry jesteśmy skazane na zwycięstwo – powiedziała Celestine, zgarniając z gracją włosy w tył. – La bonne fee będą przed nami klęczały.
– A my i tak podetniemy im gardła, oczywiście z pełną satysfakcją – zakończyła niskim głosem Isabelle. – I to już niedługo.   

2 komentarze:

  1. Nadrobione. Co prawda poświęciłam na to początek 35 PW, ale było warto. Kurczę, ile się tu działo, gdy mnie nie było. Aż nie mogę uwierzyć. Możesz mówić, co chcesz, ale dla mnie są to naprawdę dobre rozdziały. Fajnie, że Alex zaprzyjaźniła się z misiem :) Chciałabym, żeby już było dobrze, ale najwyraźniej szykujesz już kolejną tragedię i nieco się martwię.
    Czekam na więcej.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej :)
    Uwielbiam scenkę z Auvrey'ami, tę beztroskę, jak i cenne lekcje, którymi Laura i Nathiel obdarzają starszą córkę. Za to wcale nie podoba mi się zachowanie Mad. Cieszę się z narodzin Madelyn, ale niepokoi mnie to, co wyprawi jej matka. Dlaczego decyduje się na to zło, które ma ochronić jej bliskich? Czy to nie odrobinę egoistyczne, że niczym się nie dzieli, kiedy ewidentnie coś ukrywa?
    Vail. Twoje słowa są rozkazem dla wiedźm, mnie jedynie zawiodły po łopatę, która nadal czeka, jak i grób.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń